niedziela, 17 października 2010

Medal Honorowy

To powinna była być lepsza gra. Reboot świetnej serii z tradycjami. Historia oparta na wciąż trwającym konflikcie. Budżet i sztab ludzi. To wszystko nie zdołało jednak obronić gry, pokonanej w sumie przez pierdoły.

No, może nie same pierdoły, gdyż znaczna część mojego rozczarowania MoH’em wynika z tego, w jaki sposób gra jest oskryptowana. Lubię, kiedy gra zabiera mnie na fabularną przejażdżkę, odbierając kontrolę nad rozwojem akcji, ale równocześnie fundując końską dawkę wrażeń, której doświadczam w pierwszej osobie (ach, kochane Modern Warfare’y). Wszystko jednak, jak to mawiają, trzeba umić. Jeśli co 3 minuty mój bohater trafia na murek (lub głaz o idealnie płaskich powierzchniach, ułożonych pod kątem prostym), którego nie może przeskoczyć, zanim ktoś mu nie pomoże, albo drzwi, które otworzyć może jedynie jego kupel z teamu, to zaczyna to być śmieszne. Jeśli mogę dźgać gościa ile wlezie, a ten nie ginie, póki nie dziabnie go mój partner, to już w ogóle ręce opadają. No i coś, co miałem nadzieję, że mamy już za sobą - niewidzialne linie, które gracz musi przekroczyć, żeby popchnąć akcję do przodu. Niemal na każdym kroku takie kwiatki walą po oczach, totalnie psując fun, generowany przez akcję, którą twórcy zaprojektowali, i którą chcieli mi przedstawić w konkretny, opisany skryptami sposób.
Reszta, to już rzeczywiście pierdoły. Nie raz nie wiedziałem, co mam zrobić. Gdy tylko zbliżałem się do współwojownika, dostawałem wielkiego hinta o tym, żeby nacisnąć X by uzupełnić ammo (nawet, jeśli miałem go full). Kontrolsy są jakieś dziwne, auto-aim działa tylko na odległość, nie w zwarciu (jak dla mnie, powinno być, jak już coś, odwrotnie) i mam dziwne wrażenie, że podczas animacji trafienia wróg często pozostaje nieczuły na kolejne kulki/jakoś trudno go trafić. Pierdoły, ale dużo ich...
Szkoda, bo nowy Medal ma wszystko, żeby być naprawdę niezłą grą. Ma klimat, tworzony przez cichych twardzieli, wraz z którymi walczymy, przez mocne oparcie się na wydarzeniach z niedalekiej przeszłości i przez generalny feel brania udziału w potężnej wojskowej operacji. Ma fajne dialogi i soundtrack, ma trzymającą w napięciu akcję, przyzwoitą grafikę, duże ambicje i masę dobrych chęci. Warto tę grę pożyczyć od kumpla i przejść kampanię, tudzież kupić używaną kopię za 60, 70zł, niestety, nic więcej.

Mam nadzieję, że mimo wszystko gra zarobi swoje, i że może doczekamy się kontynuacji, nieco bardziej doszlifowanej i stworzonej na miarę swoich największych rywali z serii CoD. Póki co pozostaje nam czekać na Black Opsy, na szczęście już niedługo ;)

wtorek, 25 maja 2010

O polskim dubbingu gier.


Korzystając z zajebistej nawiasem mówiąc promocji, nabyłem ostatnio L4D2 i ME2. Po kilku minutach gry w drugą pozycję z tej pary uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak...

...ej, w mojej grze są polscy aktorzy! 

No tak, w końcu to polska wersja, i to pełna, z aktorami. Pytanie brzmi, czemu ktoś chciałby sabotować tak fajny tytuł (ba, jakikolwiek tytuł!) polskim voice-overem? No temu, że wciąż nie wszyscy znają dobrze angielski, nie wszyscy lubią napisy/umieją czytać a w ogóle to tak jest wypaśniej. 

Nie jest.

Generalnie w życiu warto trzymać się zasady, że jeśli czegoś się nie umie robić, to się tego nie robi. I o ile olewanie tej reguły w przypadku pisania bloga o grach (i nie tylko) skutkuje tylko i wyłącznie tym, że nikt go nie czyta, to udźwiękawianie gry skazuje całe rzesze graczy na niemiłe doznania, które mógłbym przyrównać do swędzenia w tym jednym miejscu na plecach, do którego nie da się sięgnąć.

Jak taki Bioware robi ME2, to między innymi zatrudnia zawodowych aktorów i, co ważniejsze, reżysera odpowiedzialnego za dialogi, i oni owe dialogi nagrywają. Wszystko jest cacy, oryginalna wersja językowa gry brzmi bardzo dobrze, aktorzy ułatwiają graczowi zanurzenie się w grze i takie tam. Problem powstaje przy pracy nad polską wersją. Tłumacze dostają tekst, najczęściej bez kontekstu (odwieczna bolączka o której już wielu pisało) i tłumaczą. Nie wiedzą kim jest postać, jak wygląda, jak mówi, nie wiedzą nawet co się właściwie dzieje w grze w momencie, kiedy wypowiadana jest ta czy inna kwestia. No ale nic, tłumaczą i oddają. 
Czas na polskich aktorów. Przychodzą do studia, zakładają na uszy słuchawy i jadą z koksem. Jest reżyser, jest odsłuch oryginalnych kwestii (domyślam się, że tak to wygląda w najlepszym przypadku, nie zawsze), więc teoretycznie można nagrać świetne ścieżki dialogowe. Czemu w praktyce wychodzi, jak wychodzi? I o co mi w ogóle chodzi?

O to, że jak gra jest kiepsko udźwiękowiona, to psuje mi to zabawę. Raz dla tego, że mnie to irytuje, a dwa, ponieważ ktoś wyrywa mnie z tej rzeczywistości, do której bilet kupuję wraz z grą. Moja postać, kosmiczny komandor Shepard, człowiek niewielu słów, gada z kimś o dupie Maryni, a ja myślę tylko o tym, że brzmi jak bohater z Baldura. Czekam tylko, aż wyjedzie z "Nadziej się na mój miecz, nikczemniku!!! Aaarrrghhh!" W każdej kwestii aktor stara się zawrzeć dramatyzm "Antygony" i czwartej części "Dziadów". Intonuje, cedzi słowa, w myślach znów jest na 1-szym roku PWST i zdaje egzamin z dykcji. A ja się pytam, gdzie był wtedy reżyser, gdzie był podgląd nagrywanej sceny, gdzie był odsłuch oryginału? Czy tylko ja zauważam, że coś jest grubo nie tak? A da się - chwilę później spotykam jakiegoś totalnie czwartoplanowego najemnika, który ma do powiedzenia trzy zdania na krzyż. I robi to świetnie - albo neutralnie, bez spinek, albo grając, ale grając dobrze, wiarygodnie.

Jest też druga rzecz - przekleństwa. Nie ukrywam, że lubię je trochę może bardziej, i stosuję trochę częściej, niż miły, kulturalny człowiek powinien. Może też dla tego tak spodobał mi się ostatnio polski dubbing Battlefield: Bad Company 2. Bo tam nikt się nie pierdoli (see what I did there? ;). Jak ma być kurwa, to jest, a nawet trzy pod rząd. Jak ktoś jest skurwielem, to jest. Dzięki temu, a także, nie ukrywajmy, skillowi panów Pazury, Baki i reszty, dubbing nie przeszkadzał mi w zanurzeniu się w grę, a wręcz pomagał. Czułem, że rzeczywiście napierdalam z karabinów do skurwieli, którzy napierdalają do mnie. Za to w Mass Effekcie, też niby od 18 lat, prawie padłem na twarz z wrażenia, jak usłyszałem "Sam się pierdol". Pewnie jeden z tłumaczy poczuł wenę i pozwolił sobie na odrobinę pikanterii, za co nie mogę go winić. Tylko czemu chwilę później słyszę "...tych palantów" a w napisach widzę "...tych dupków"? Akurat wtedy reżyser poczuł, że musi zainterweniować, czy jak? I kto, do jasnej cholery, mówi "palanci"?

Mam wrażenie, że gry u nas dubbinguje się tak, jak kreskówki czy kolejne części "Shreka", z myślą o tym samym odbiorcy. Zanim to się nie zmieni, będę omijał pełne polskie wersje kiedy tylko będzie to możliwe. Dreszcze mnie przechodzi na myśl o tym, co by było, gdyby Alana Wake'a też zdubbingowali... to by był dopiero horror ;P

poniedziałek, 24 maja 2010

Dysonans poznawczy


(Ten wpis powstał jakiś czas temu, ale dopiero teraz jakoś się zebrałem na odwagę, żeby puścić go w cyfrowy obieg.)

Premiera iPada za nami. Blogi i kanały RSS wypełniły się unboxingami, pierwszymi wrażeniami i recenzjami. Pragnienie posiadania zapłonęło we mnie ponownie gorącym ogniem, zupełnie jak podczas pierwszej prezentacji tabletu. Szybka wizyta na Allegro i... no tak, w najlepszym wypadku 2000zł, totalnie poza moim zasięgiem. Wraz z tą myślą naszła mnie następna, i to wcale nie nowa: oni to mają zajebiście. Oni to oczywiście Amerykanie, a czemu zajebiście? Bo tanio, i jest.

Według Develop Magazine, game designer ze stażem poniżej trzech lat (czyli ktoś, jak ja) zarabia w Stanach średnio 3000$ miesięcznie (powiedzmy, że ta sama liga, jeśli zmienimy dolary na złotówki). Weźmy go więc jako reprezentatywnego przedstawiciela społeczeństwa (owszem, wystarczy, to mój blog!) i uznajmy, że ceny, które on płaci w dolarach, ja płacę w złotówkach.

John, bo tak go nazwałem, za nowiuśkiego iPada w najtańszej wersji musi zapłacić 500$ - ja 2000. Za iPhona 200$ - w Playu, w niemałym abonamencie telefon ten kosztuje ok 1450 zł. Xbox 360 (300$) i PS3 (300$) to u nas jakieś 950 i 1350 złotych. Za appsy na iPhona John płaci najczęściej od jednego do pięciu dolarów, za nowe gry na konsole - 50$. W moim świecie to od 4 do 20zł, 200zł za grę konsolową.

Tyle w temacie "tanio". Jeśli zaś chodzi o "jest", to... no cóż, John, jako posiadacz iPada, ma dostęp do ogromnego katalogu iTunesów - muzyka, filmy, seriale, książki. Może też wypożyczać filmy z Netflixa, zaprenumerować sobie Wall Street Journal i bóg wie co jeszcze, a jesteśmy dwa dni po premierze. Ja? Not so much...

Ale czemu o tym piszę? Nie chodzi tu o to, że lubię narzekać, że czuję się pokrzywdzony przez los, ani że zazdroszczę Amerykanom (no dobra, to akurat trochę prawda). Sęk w tym, że żyjemy w swoistym dysonansie poznawczym. Jesteśmy zanurzeni w internetowej rzeczywistości, kreowanej w dużym stopniu w Stanach czy na zachodzie Europy; żyjemy nowinkami, premierami gier i gadżetów, a polskie serwisy na krok nie ustępują zachodnim w relacjonowaniu tego wszystkiego na bieżąco. Z drugiej strony, z materialnego punktu widzenia, pozostajemy w zupełnie innej lidze. Chciałbym zobaczyć minę Johna, gdyby ktoś kazał mu zapłacić 2000$ za iPada albo 1350$ za PS3.

Powinniśmy od technologicznych gigantów i wydawców gier dostać medal za gotowość do wydawania tak grubej kasy na hi-techowej rozrywki... albo za frajerstwo.